Jerzy Ficowski z córką Anną

Anna Ficowska-Teodorowicz: Dojrzeć do dzieciństwa

Bylejaczek Jerzego Ficowskiego to wspaniałe znalezisko. Nie sądziłam, że po tylu latach uda się odkryć i wydać zupełnie nową książkę dla dzieci mojego ojca – mówi Anna Ficowska-Teodorowicz.

Jarosław Borowiec, Karol Francuzik: Spotykamy się przy okazji premiery Bylejaczka, książki o przygodach niesfornego chłopca. To tekst odnaleziony w archiwum Jerzego Ficowskiego – napisany w latach 50., ale wydany teraz w wersji książkowej z pracami młodej ilustratorki Gabrieli Gorączko. Czy twórczość skierowana do młodszych odbiorców była ważna dla pani ojca?

Anna Ficowska-Teodorowicz: Myślę, że dla autora, który gorąco wierzył, że każde dzieciństwo to „stworzenie świata”, ta część jego twórczości była naprawdę istotna.

W swoim bogatym dorobku literackim Jerzy Ficowski ma kilkanaście książek dla dzieci – są to nie tylko wybory wierszy, ale też baśnie czy bajki. Większość tych tekstów powstawała przed moim urodzeniem. Niektóre z nich były pisane z myślą o starszych córkach. Przeczuwam jednak, choć tata nigdy tego bezpośrednio nie potwierdził, że dziecięcym adresatem tych wierszy i baśni mógł być sam autor – mały Jurek, którego dzieciństwo urwało się nagle i bezpowrotnie w chwili wybuchu II wojny światowej.

Kiedy tata jest artystą – na przykład poetą, może się okazać, że córka z małej stała się dorosła, podczas gdy jej tata, gdzieś w głębi siebie wcale nie przestał być dzieckiem, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Bruno Schulz napisał, że ideałem jest „dojrzeć” do dzieciństwa. Tata podzielał to dążenie. Podkreślał, że artysta może tworzyć dzięki temu, że nie zatracił swojej dziecięcej wrażliwości, nie zapomniał dziecka w sobie.

A Bylejaczek, który leżakował długie lata pośród innych zbiorów archiwalnych Jerzego Ficowskiego to wspaniałe znalezisko. Dzięki zabawnym, świetnym ilustracjom Gabrieli Gorączko, mógł się po raz pierwszy pokazać w całej krasie w postaci nigdy wcześniej niepublikowanej książki. Nie sądziłam, że uda się po tylu latach odkryć i wydać zupełnie nową książkę Jerzego Ficowskiego dla dzieci.

A jak Jerzy Ficowski zapamiętał swoje dzieciństwo, jakim był dzieckiem?

Wspominał ten czas jako najszczęśliwszy okres w życiu. Miał ukochany dom z ogrodem, którego żywe wspomnienie zostało w nim na resztę życia. Swojej serdecznej, ciepłej, opiekuńczej i kochającej mamie zawdzięczał w życiu – jak mówił – wszystko, co dobre. Jego ojciec raczej osobny, skupiony na sobie, intelektualista, choć surowy i nie poświęcał dzieciom zbyt wiele czasu, był tym, który po raz pierwszy zaprowadził syna do domowej biblioteki, gdzie na biurku leżała książka Juliana Tuwima. Tak rozpoczęła się pierwsza przygoda małego Jurka z literaturą. W tej samej bibliotece odkrył czasopisma z reprodukcjami obrazów Witolda Wojtkiewicza i wówczas zainteresował się malarstwem.

Z tego, co wiem, tata był raczej wątłym, chorowitym chłopcem, obdarzonym ogromną wrażliwością, wieloma talentami i niezbyt imponującą posturą i siłą fizyczną. Nie grywał w piłkę z kolegami, nie lubił fizycznych przepychanek, nie zabiegał o obecność rówieśników. Jego towarzyszką zabaw, powierniczką i przyjaciółką była o rok młodsza siostra – Krysia. To z nią spędzał długie godziny w ogrodzie przy Filtrowej 47 w Warszawie, gdzie ich ojciec zasadził i zaszczepił piękne rozmaite odmiany róż – z jednego krzewu wyrastały różnokolorowe pąki.

Powiedział o sobie w jednej z rozmów, że zawsze „pozostanie gorszym konsumentem literatury niż łapaczem żuków”. Przyroda w jego tekstach dla dzieci to niezwykły i wspaniały wszechświat. Nie inaczej jest też w przypadku Bylejaczka.

Przyroda fascynowała go od zawsze. Potrafił godzinami obserwować owady, a potem bardzo dokładnie opisywać swoje obserwacje w pamiętniku. Pierwszy zeszyt, z przeznaczeniem na prowadzenie dziennika, dostał na urodziny od rodziców, gdy miał siedem lat.

Interesował się wszystkim, co go otaczało. Bardzo wcześnie nauczył się czytać i pisać. Zapisywał wszystko, co było dla niego ciekawe i ważne – że był w teatrze, że widział samoloty, że obserwował latające jaskółki. Prowadził też spis swoich lektur, a lista przeczytanych książek stale się wydłużała.

Bardzo też lubił i umiał rysować, a jego rysunki przedstawiały zazwyczaj obserwowane owady, robaki. Wspominał, że co roku razem z siostrą z utęsknieniem czekał na wakacje u dziadków na wsi, gdzie miał nieograniczone pole dla wyobraźni i kontaktu z naturą. Miał siatki na motyle, gabloty, notatniki do swoich obserwacji przyrodniczych, a przede wszystkim ciekawość do przyglądania się ludziom i przyrodzie.

Czy w rodzinnych wspomnieniach przechowywana jest jakaś anegdota o małym Jurku?

Podobno już jako trzyletni chłopiec zrobił wrażenie na swoich rodzicach umiejętnością posługiwania się słowem i budowania swego rodzaju dramaturgii. W korespondencji zachował się list z opisem rozmowy małego Jurasia z mamą.

Juraś szedł z wiaderkiem, w którym były biedronki, czyli „boże krówki”, jak o nich mówił. Zbierał je, a potem wypuszczał. Podchodząc do mamy, zapytał:

– Matusiu, a co ja tutaj mam?

Mama odpowiedziała:

– Nie wiem, może boże krówki.

– Nie matko, powinnaś zapytać inaczej, co ja tutaj mam:

– Może kamyczek? – Nie, to nie jest kamyczek.

– A może piłeczkę? – Nie, to nie jest piłeczka.

– A może koralik? – Nie, to nie jest koralik.

– No więc co to jest?

– Boża krówka.

Nie jest mi łatwo wyobrazić sobie tatę jako chłopca. Rodzice wydają się należeć do grona dorosłych od zawsze – i na zawsze. Własne dzieciństwo przywołać jest znacznie łatwiej.

Jakie wspomnienia do pani najczęściej powracają?

Kiedy się zastanawiam, co szczególnego zapadło mi w pamięci z moich wczesnych lat z tatą, to przypominają mi się nasze spacery po warszawskich Łazienkach w poszukiwaniu jesiennych liści i kasztanów.

Tata z rzadka był dla mnie kompanem do zabawy. Żył swoim rytmem, a to znaczyło, że często pisał do późna w nocy, a rano odsypiał, co było dla mnie trudne do zrozumienia. A jeszcze trudniejsze do opowiedzenia koleżankom, których ojcowie zwykle wcześnie rano wychodzili do pracy. Wiedziałam, że w domu muszę się zachowywać cicho, żeby nie przeszkadzać tacie, kiedy śpi i kiedy pracuje. Ale gdy robił sobie przerwę od swojego pisania i pozwalał mi towarzyszyć w zajęciach, które lubił, jak choćby wyprawy do lasu na grzyby czy zabawy w anagramy, byłam zachwycona.

Zasada była taka, że to raczej nie tata przyłączał się do moich zabaw, ale ja do jego. Uwielbiałam to. Lubiłam też, kiedy malował, a z jego pokoju dochodził zapach farb i terpentyny.

Pani mama – Elżbieta Ficowska – wspomina z uśmiechem, że od zawsze wiedziała, że Jerzy Ficowski jest prawdziwym artystą i przytacza jego ulubione powiedzenie: „Żony nie ma, a ja się nie orientuję”.

Sprawy codzienne nigdy nie były jego domeną i zwykle nie zaprzątał sobie nimi głowy, mając pełne oparcie i wyrękę w osobie mojej mamy. Zdarzyło się jednak, że mama musiała wyjechać za granicę, do pracy, kiedy tata objęty był całkowitym zakazem druku w PRL-u. Wtedy, na pół roku, stał się właściwie jedynym opiekunem małej dziewczynki. To bywało dość trudne dla nas obojga, ale daliśmy radę. Wstawał rano, żeby mnie wyprawić do szkoły, siedział przy mnie, kiedy zachorowałam i leżałam z gorączką. Obciął mi nawet przydługą grzywkę, żeby starczyło aż do powrotu mamy. Nie jestem tylko pewna, czy udało mu się wtedy pisać.

Tata zazwyczaj przebywał w swoim pokoju, chyba że akurat wyjechał na trochę do któregoś z domów pracy twórczej albo wyszedł na kilka godzin do klubu Związku Literatów. Bywało, że zaglądałam do tego pokoju na moment, żeby dać mu całusa, albo na dłuższą chwilę, żeby porozmawiać i posłuchać jednej z jego „czarodziejskich” pozytywek.

Rzadko spędzaliśmy razem wakacje poza naszym domem letniskowym w lesie – w Zarębach Kościelnych. To tam uczyłam się rozpoznawać gatunki grzybów, ślady zwierząt, odgłosy ptaków. Uczył mnie tego, czego sam nauczył się w dzieciństwie od swojego ojca. Od niego też przejął wielką dbałość o poprawność języka i wymagał tego ode mnie od najwcześniejszych lat, za co jestem mu wdzięczna do dzisiaj.

Czy tata czytał pani swoje wiersze?

Nie przypominam sobie, żeby czytywał mi swoje teksty. Jeśli tak było, to chyba w najwcześniejszym dzieciństwie. Później czytałam już sama. Natomiast niemal od urodzenia dostawałam sukcesywnie wszystkie jego książki z pięknymi, czułymi dedykacjami, ale raczej nie mam tej jednej ulubionej. Z wierszy lubię na przykład To przez ten mróz, Dziwna rymowanka, Groszek pachnący, Turkot, Roztargniony kucharz, a z baśni cygańskich Skąd się wzięły pchły czy Wszystkowidzące lusterko. Podoba mi się typ poczucia humoru, jaki jest w tych tekstach.

Właśnie – humor! W jego tekstach, zwłaszcza tych dla dzieci, żart i dystans do świata, to ważne znaki firmowe. Taki był też w codziennym życiu?

Lubił i potrafił żartować, ale zazwyczaj pozwalał sobie na większą swobodę tylko wobec bliskich, zaprzyjaźnionych osób. Był mistrzem śmiesznych min. Miał dystans do siebie, ale mam wrażenie, że w kontaktach ze światem wolał jednak pozostawać poważnym panem pisarzem. A ja, jako poważna córka poważnego poety, którego wiersze były w szkolnych podręcznikach do języka polskiego, musiałam zawsze uczyć się ich na pamięć i pięknie recytować przed całą klasą. Uważałam wtedy, że tata stanowczo za dużo pisze.

Kiedyś w jednym z wywiadów powiedział: „Mam teorię, że przez całe życie eksploatuje się skarbiec nazbierany wcześniej. Później można go poddawać rozmaitym osądom, ale w zasadniczym zrębie on się nie wzbogaca”.

Kraina dzieciństwa małego i nieco starszego Jurka, jego ulubione książki z tamtych lat, najwcześniejsze pasje znalazły swoje odbicie w tym, co napisał – dla najmłodszych i tych nieco starszych czytelników.

Kieruje pani Fundacją im. Jerzego Ficowskiego, to trudne zadanie? Co jest dla pani ważne w tej pracy?

Zgodnie z wolą taty od kilkunastu już lat dbam o jego spuściznę literacką i zarządzam prawami autorskimi. Do tej pory udało się wydać – w Polsce i za granicą – ponad 20 książek.

Fundacja im. Jerzego Ficowskiego istnieje od 2015 roku. Jej pomysłodawczynią i współzałożycielką jest moja mama – Elżbieta Ficowska i jak sama mówi: „Fundacja powstała z tęsknoty. Będzie strzec miejsca Jerzego Ficowskiego w polskiej kulturze, przechowywać pamięć o nim i wspierać działania bliskie mu duchem”. Praca w fundacji jest więc kontynuacją i poszerzeniem moich wcześniejszych działań i przynosi wiele satysfakcji.

Jerzy Ficowski w jednym z wierszy napisał: „a kiedy nie ma znaku trwalszego niż my, nas też nie ma”. Zadaniem fundacji i moim jest dbanie o te znaki pozostawione przez poetę.

Anna Ficowska-Teodorowicz – psycholog, absolwentka Wydziału Psychologii UW, a także studium podyplomowych z zakresu zarządzania zasobami ludzkimi oraz terapii poznawczo-behawioralnej. Doświadczenie terapeutyczne zdobywała w organizacjach pozarządowych, zajmując się m.in. pomocą osobom zaginionym i ich rodzinom, w trakcie stażu w szpitalu psychiatrycznym oraz prowadząc grupy terapeutyczne, a także warsztaty profilaktyki uzależnień dla młodzieży. Przez wiele lat członek Polskiego Towarzystwa Psychologicznego oraz Stowarzyszenia „Aktywnie przeciwko depresji”. W latach 2000–2014 pracowała w P.P. Porty Lotnicze oraz w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej w charakterze psychologa, gdzie zajmowała się rekrutacją i selekcją kandydatów do pracy, a także interwencją kryzysową i wsparciem psychologicznym oraz szkoleniami dla przyszłych kontrolerów ruchu lotniczego.

Przez lata współpracowała z Jerzym Ficowskim w sprawach wydawniczych, a także przy porządkowaniu dokumentów związanych z jego pracą pisarską. Od 2015 roku jest prezeską Fundacji im. Jerzego Ficowskiego.